W połowie lat 00. Świdnik był jednym z najważniejszych punktów deskorolkowej mapy Lubelszczyzny. Odbywały się tam jedne zawody za drugimi, a miejscowy skatepark był znany w całej Polsce. Co ciekawe, chociaż Świdnik miał zaledwie 50 tysięcy mieszkańców i leżał obok ponad 350-tysięcznego Lublina, to właśnie Lublin przyjeżdżał do Świdnika, a nie odwrotnie. Jednym z tych, którzy patrzyli na tę scenę z podziwem, był 16-letni skejt z Bełżyc – Kamil Orzechowski.
Patrzyłem na to wszystko jako małolat i zacząłem marzyć – jakby to było, gdyby takie zawody odbyły się u nas w 7-tysięcznych Bełżycach? – wspomina Kamil.
Od pomysłu do realizacji
Pomysł na organizację zawodów zrodził się spontanicznie, ale realizacja wymagała odwagi i determinacji. Młody skejt postanowił działać i udał się prosto do burmistrza, by przedstawić swój plan. Argumenty były klasyczne. Promocja miasta, integracja młodzieży i odciągnięcie jej od alkoholu.
Nie wiem, czy burmistrz kupił ten argument w pełni, ale finalnie dostałem „na gębę” chyba z 300 albo 500 zł na nagrody – opowiada.
Z tym budżetem ruszył do lubelskiego Monumentu, próbując wynegocjować jak najlepsze ceny na deskorolkowy sprzęt. Dzięki uprzejmości sklepu udało mu się zdobyć dwa blaty i dwie pary kółek w mocno obniżonej cenie. Potem przyszedł czas na promocję – ogłoszenia na Andegrand.pl, kilka plakatów rozwieszonych po mieście i oczekiwanie na dzień zawodów. Przeszkodą okazał się lokalny proboszcz, który nie zgodził się na głośną muzykę w trakcie imprezy. Pech chciał, że w planowanym dniu zawodów miał odbyć się pogrzeb młodego chłopaka i termin musiał zostać przeniesiony na początek lipca. Veto księdza było nieprzypadkowe…
Parking pod cmentarzem – nieoczywista miejscówka
Bełżyce nie miały skateparku, dlatego impreza odbyła się na dużym asfaltowym parkingu pod cmentarzem. Zestaw przeszkód był skromny, ale dawał radę – dwie paletówki, kicker i rurka.
„Wtedy w ogóle ciężko było ze streetem w Lublinie. Nie to co teraz, że udało się zrobić zakaz stosowania kostki brukowej na nowo budowanych i remontowanych ciągach pieszych w centrum. Nowy asfaltowy pusty parking z kickerem brzmiał dobrze i wart był 40-minutowej wycieczki ze Świdnika.” – wspomina Boniek Falicki.
W dniu wydarzenia pojawiło się 21 osób, głównie z Lublina i okolic.
Chyba to Boniek Falicki ich jakoś zorganizował, żeby przyjechali, bo tak to raczej nikt by się nie fatygował do jakiegoś małego podlubelskiego miasteczka – przyznaje organizator.
Początkowy plan zakładał klasyczne zawody z game of S.K.A.T.E z best trickiem, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te założenia. Nie panowałem nad wydarzeniem kompletnie – wtrąca Kamil – myślałem że wyjdę na środek, powiem „teraz best trick” lub „teraz gramy w S.K.A.T.E” i to się stanie. A okazało się, że ludzie po prostu ostro jeździli, próbując się nacieszyć deską jak najwięcej, niespecjalnie chcąc zjechać na bok, aby zacząć jakąś rywalizację w ramach jamu.
W efekcie powstała zupełnie nowa formuła – jam na najlepszą sekwę, którą pomogli przeprowadzić starsi skecji z Lublina, z Bońkiem na czele.
Takiej formuły zawodów nie było i nie ma na żadnych zawodach na świecie. We wszystkich zawodach, na jakich jeździłem, lub jakie oglądałem, brakowało mi czegoś – tłumaczył mi Boniek w wywiadzie poświęconym historii Lines of Bielawa.
Michał Mazur „Mazi” i cmentarny wallride
Jednym z najbardziej pamiętnych momentów wydarzenia był trick Michała Mazura. Upodobał on sobie mały daszek bramy cmentarnej, na którym próbował zrobić wallie. Najazd do niego był po wąskim na szerokość deski i pochyłym murku, a lądowanie z tego daszka miało z 1.8m wysokości i to w pochył.
Wydaje mi się że jak już było bardzo blisko, to ludzie wizytujący cmentarz nas stamtąd wygonili. – wspomina organizator.
Co zostało z tego wydarzenia?
Niestety relacja video z zawodów spadała z YouTube’a, a większość zdjęć zaginęła wraz z awarią dysku. Jedyne, co się zachowało, to plakat z Piotrkiem Dudziakiem, krótki film zachowany na Bońka dysku i artykuł w Gazecie Bełżyckiej. Miałem 16 lat, były wakacje między pierwszą a drugą liceum. Organizacja tego wydarzenia sporo mi dała w życiu. Po nim już wiedziałem, że rzeczy, które wydają się trudne albo nieprawdopodobne też się da zrobić – podsumowuje Kamil Orzechowski.
Podobnych inicjatyw jak ta, było w Polsce wiele. Te z pozoru mało znaczące wydarzenia, w wielu przypadkach, są tak naprawdę motorem napędowym dla lokalnych scen lub osób, które takie eventy chcą organizować. Czasem nie trzeba wielkiego budżetu i super promocji, bo jeśli coś robione jest z czystej zajawy, to z pewnością się obroni.