W ostatnim czasie wielu z was przesyła mi sporo swoich skatehistorii. Nie inaczej było w przypadku Jacka Leśnowolskiego, który oprócz bardzo ciekawej kolekcji zdjęć, podzielił się ze mną historią na temat swoich deskorolkowych początków. Warto się w nią zagłębić, bowiem Jacek był jednym z uczestników Pierwszych Otwartych Mistrzostw Polski w Skateboardingu o Puchar Juppi.
Przygodę z deską zacząłem pod koniec lat 80-tych od, jak pewnie większość, kolorowego „tajwana” kupionego na bazarku na Ursynowie. Szybciutko została złamana po skoku z dwóch schodów i w czasie wakacji namówiłem rodziców do kupna pierwszej pro deski, właściwie samego blatu (musiałem sprzedać na bazarze na Skrze swojego „jamnika”, którego ojciec rok wcześniej przywiózł mi z Berlina – oczywiście Zachodniego). Była to deska Titus Ralf Middendorf, kupiony za 480 tyś w sklepie na Grochowie (grzybki) oraz grip za 70 tyś., który był za wąski, żeby przykryć całą szerokość decka (w zasadzie to grip nie był za wąski tylko deska za szeroka).
Pierwsze jazdy uskuteczniałem z przykręconymi do Titusa trackami z tajwana. Wyglądało to dość komicznie, ale czego się nie robiło wtedy żeby katować murki, schody i bonesy). Na początku jeździłem na osiedlu Potok – tam gdzie mieszkałem. Potem po kupnie przed zawodami w Warszawie gullwingów i kółek Bones PP zaczęły się wyjazdy w „miasto”. Dworzec Centralny zimą, a jak nie było śniegu to oczywiście KC – wtedy raczej jako obserwator. Późniejsze czasy to Capitol z racji bliskości domu, parę razy byłem również pod pomnikiem Witosa.
Na początku lat 90-tych sporo czasu jeździłem z ekipą z Natolina (pamiętam tylko gościa który miał ksywę „Kita” i mieszkał na ulicy Braci Wagów 11). Strasznie bym chciał złapać z nimi kontakt, bo jednego razu jeden z nich wziął kamerę i zrobiliśmy bardzo fajny materiał. W ogóle jeździliśmy wtedy po Ursynowie, Mokotowie i Centrum szukając jak największej ilości schodów i wysokich skarp do skakania. Ech co to były za czasy…
Brałem także udział w mistrzostwach Warszawy na Stegnach i uplasowałem się w pierwszej 10-ce, ale dokładnie na którym miejscu to już nie wiem (żadnych list wtedy nie wywieszali – wiadome było tylko podium). Jeździło się wtedy naprawdę dużo i przede wszystkim dużo chłopaków na osiedlu miało deski. Niesamowite jest to, że łatwiej kiedyś było skrzyknąć 20 osobową ekipę na dechę niż żeby pograć na Marymoncie w piłkę.
Mieliśmy na osiedlu swój własnoręcznie zbudowany quarterpipe który po kilku miesiącach mieszkańcy okolicznego bloku porąbali nam w nocy siekierą, bo nie mogli wytrzymać chałasu od 9 rano do 22 wieczór. Co chwila się budowało skocznie, podjazdy na ścianę, raile itp. Ostatnio jak byłem na starym osiedlu zauważyłem, że wszystkie chodniki są wyłożone kostką a nie asfaltem, jakby się na wszelki wypadek zabezpieczyli przed kolejnym „bumem” deskorolkowym…