Janek Bosek – wspomnienie

Za kilka dni minie rok. Rok od śmierci faceta, o którego literową sylwetkę poprosił mnie wydawca tej strony. Nie dotrzymałem wszystkich umówionych terminów, a ten tekst wyrzucałem do kosza ze cztery razy, kolejne cztery razy próbowałem go przepisać, a potem zdałem sobie sprawę, że jakbym go nie napisał, i tak nie będzie OK. Czy śmierć kiedykolwiek jest OK?

Wyjazd do Pragi, 1999 lub 2000 r., od lewej: K. Kaczmarczyk, T. Kotrych, P. Wrzosek, J. Bosek, T. Szymański, B. Zieliński, P. Przybył, A. Skrobański, fot. A. Skrobański

O, a teraz właśnie Janek by parsknął. Że dałem do pieca z tym pytaniem. Że z dupy i bez sensu. Że przecież nie zadaje się takich pytań, bo nie ma na nie odpowiedzi.

Bo Janek lubił się przypierdalać. A że i ja to lubiłem, to czasami z przyjemnych sytuacji w kilka, kilkanaście sekund robiły się te mniej przyjemne. Mam wybuchowy charakter, ale mam również mało kumpli, z którymi kłóciłem się tak jak z Jankiem. W sumie to chyba w ogóle takich nie mam.

Dobra, on był moim przyjacielem, więc może dlatego?

Czas na scenkę rodzajową. Kompletnie nie pamiętam, po co akurat wtedy pojechaliśmy do Krakowa. Pewnie koncert albo jakieś deskorolkowe zawody. Tak czy siak, main event już dawno się skończył i wszyscy sobie poszli do hoteli, a my oczywiście musieliśmy się szwendać po ulicach Grodu Kraka, bo cały czas było nam mało wrażeń. Pewnie mieliśmy jakiś plan, ale też nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia o topografii Krakowa, więc w pewnym momencie wylądowaliśmy na jakimś rondzie, a z ronda, wiadomo, zawsze jest kilka możliwości wyjścia. On był pewien, że dalej powinniśmy napierać do przodu, ja byłem za tym, żeby skręcić. On że wie; ja że nie ma pojęcia. Trochę nam się krew zagotowała i zaczęliśmy się szarpać. Najpierw takie przepychanki dla jaj, ale już po chwili można było podziwiać konkretny pojedynek sumo, gdyż w tamtym czasie z pewnością nie załapalibyśmy się z Jankiem na wagę kogucią, ani nawet junior ciężką.

Ambicji nam nie brakowało, w krwi mieliśmy dodatkowe jej zasoby, bo pamiętam, że ostatnią buteleczkę z naszych krakowskich zakupów ostrożnie odłożyliśmy poza „ring”. Trochę się poprzewracaliśmy, a tu nagle rundę zakończyło nam niebieskie światełko. Psy. My na środku ronda, oni obok, ale z auta nie wychodzą. Lenie. Ale szybkę ten za kierownicą odkręcił i pyta o co chodzi.

– Bo mu, kurwa, powtarzam, że trzeba iść prosto! – ryknął Janek. Policaj aż się schował za kierownicą, po czym grzecznie zapytał, dokąd chcemy pójść. Powiedziałem nazwę hotelu. Popatrzył jakoś dziwnie i machnął ręką. Machnął przed siebie. I wyłączywszy niebieskie światełko, odjechał pilnować porządku gdzie indziej.

Wzrokiem odprowadziliśmy pomalowanego w bojowe barwy Szkotów poloneza. Wystarczyło podnieść głowę. Laliśmy się pod hotelem, w którym mieliśmy pokoje.

Tak, wiem że z tej historyjki niewiele wynika i pewnie zamawiający ten tekst liczył na coś więcej, niż menelskie legendy z dawnej stolicy Polski. Spoko, już teraz będzie porządnie.

Reklama Etylina Skateboard Division, Patryk Wrzosek, backside slide. Zamieszczona w Dosdedos, 1998 r.

Chociaż chyba jednak nie będzie. Wszystkie moje wspomnienia z Jankiem to roller coaster. Bo zawsze się coś działo. Nienawidził nudy, cały czas chciał coś zmieniać, ulepszać, wymyślać. Kiedyś na przykład wymyślił sobie własną firmę. Nazwał ją „Etylina”. Dobra nazwa, oczywiście nieoczywista. Słowo, które każdy znał, ale właściwie nikt nie używał. Do baku lałeś benzynę przecież, a etylina to mówiło się kiedyś, przedtem, ale właściwie to nie do końca wiadomo kiedy i nikt pewnie nie położyłby większych pieniędzy, że w ogóle tak się mówiło. Ale nazwa była w porządku, każdy ją kojarzył, a Janek – maniak motoryzacji i szybkiej jazdy, ułożył ją idealnie pod siebie.

Ciuchy też były fajne. Lata 90. w Polsce były już w miarę kolorowe, ale jeżeli młodsi z was myślą, że wszystko wszędzie było i można się było streetowo ubrać bez większych problemów i bez większej kasy, to nie, nie było tak. Kilku bardziej zaradnych kolegów spod „Capitolu” postanowiło wziąć więc sprawy w swoje ręce i zaczęło budować polski streetwear. Janek był jednym z nich i tak znalazł jeden z pomysłów na siebie.

Spełniał się w tym. Widać było, że robota to pasja.

A, skoro już wspomniałem „Capitol”. Nie mam pojęcia, kiedy poznałem się z Jankiem. Roku nie podam na pewno, ale w ciemno mogę strzelać, że było to pod „Capitolem”. Miejscem dla pewnej grupy pewnego pokolenia warszawiaków niezwykle istotnym. Nie, nie byliśmy kinomaniakami, ja to chyba nawet w „Capitolu” nigdy na żadnym filmie nie byłem. Ale było to idealne miejsce do jazdy na deskorolce, więc ściągały tam tabuny skejtów ze wszystkich dzielnic Warszawy. Różny to był poziom jazdy, niektórzy mieli tyle talentu, by podążać za wzorami z amerykańskich filmów, inni – jak na przykład ja – przyglądali się z poziomu ledwo oderwanego od ziemi ollie. Ale to było miejsce, w którym czuło się wyjątkowy klimat ulicznej zajawki. Tu przybijały współpracę pierwsze warszawskie składy rapowe, tu zintegrowała się ekipa, która animowała imprezy w klubach, bujała campingami nad morzem, rozbijała nadęte dancingi w podgórskich tancbudach, gdy zimną wódką rozgrzewała organizmy zziębnięte po całym dniu jazdy na snowboardach.

nie byliśmy kinomaniakami, ja to chyba nawet w „Capitolu” nigdy na żadnym filmie nie byłem. Ale było to idealne miejsce do jazdy na deskorolce” fot J. Bosek

Pamiętam, że na pogrzebie Janka popłakałem się dwa razy. Wtedy, kiedy w końcu zdałem sobie sprawę, że jego naprawdę już nie ma. A potem kiedy zobaczyłem, jaka ekipa zebrała się z okazji jego ostatniej drogi. Flashback wspomnień był tak silny, że ugięły się pode mną nogi…

Janek znów by mnie opierdolił, że jak mam pisać o nim, to bez takich rzewnych wtrętów…

Jak się czymś fascynował, to do oporu. Deskorolka była dla niego czymś więcej, niż tylko zajawką w wolnych chwilach. Robił znakomite zdjęcia. Wtedy – moim zdaniem – najlepsze skejtowe zdjęcia wychodziły spod jego migawki. Nie zawsze mu się chciało, musiał złapać klimat. I wtedy strzelał to naprawdę znakomicie. Dla popularyzacji deski w Polsce zresztą robił więcej. Była „Etylina”, ale był też „SUB” – brand w pełni dedykowany deskorolce, a pewnego dnia do głowy wpadł mu pomysł, by stworzyć stowarzyszenie, które animowałoby rozwój tej wyjątkowej zajawki w Polsce. I to stowarzyszenie powstało, choć w tamtych szalonych czasach chyba było zbyt wcześnie na podobną inicjatywę.

Reklama SUB Skateboards oraz zdjęcie zadowolonego użytkownika – Strzelby z Kalisza, który na zajawie testuje nową deskę na własnoręcznie zbitym boksie.

Uwielbiał szybkie auta i motocykle. Do tego – co nie zawsze idzie w parze – potrafił je prowadzić. Niełatwo było z nim jechać w roli kierowcy – cały czas się przypieprzał, najczęściej o to, że jedzie się za wolno. Dużo bym dał, Jasiu, żeby jeszcze raz posłuchać Twojego opierdolu, że „jak jedziesz dieslem, to weź się wczuj i mądrze zmieniaj biegi”…

Ej, mam wrażenie, że ja właściwie nic ciekawego o Janku wam nie napisałem. Wybaczcie, mija rok od jego śmierci, a ja wciąż nie mogę się z nią pogodzić. Mam chaos w głowie, bo przecież tylko chaosem mogę usprawiedliwić wspomnienie, że gdy po wypiciu butelki taniego bourbona graliśmy martwym szczurem w piłkę pod jakąś wypasioną fontanną w Monachium, to miejscowa policja zamiast nas zgarnąć (darliśmy się wyjątkowo po każdej bramce, a rozgrywaliśmy mecz Polska – Niemcy oczywiście), przepraszała nas za to, że ten szczur w ogóle ośmielił się tam zdechnąć. Jak widać, mieliśmy trochę szczęścia w kontaktach ze służbami, choć pewnie byłoby go mniej, gdy mundurowi znali język polski…

A do tego Monachium to pojechaliśmy na jakąś wielką imprezę deskorolkową. W samochodzie miałem sfochowanego fotografa Ślizgu, któremu nie podobało się to, że Janek jedzie „robić mu konkurencję”. Konkurencji żadnej nie było, zdjęcia Janka były lepsze, ale do redakcji ostatecznie podrzucił tylko kilka, bo wyczuł foszka. Dopiero wiele tygodni później pokazał mi cały set tych zdjęć. Trochę go skląłem, bo gazeta była już dawno wydrukowana, ale… Ale wspomnienie martwego szczura i wygranego z Niemcami meczu załagodziły sprawę.

Janek Bosek w Ślizgu, fot. Paweł Przybył, Ślizg nr 3/75 (marzec) 2002 r.

Takich wygranych meczów na koncie mieliśmy więcej. Gdy wyszedłem ze szpitala po trzytygodniowym w nim pobycie, opierdolił mnie i powiedział, że jak się będę tak mocno przejmował robotą, to źle skończę. Zadzwonił kilka dni później. Że teraz to on idzie do szpitala. I że nie wie, co będzie. Siedzieliśmy w stołówce tego molocha przy Banacha i żarliśmy jakiś budyń, który smakował jak posłodzona kostka rosołowa. Zwykle wygadani, wtedy jakoś nie byliśmy specjalnie wylewni. Ale tamte dwa mecze wygraliśmy.

Ostatni raz spotkaliśmy się w… aptece. I od razu śmiechy, że dwóch starych dziadów spotyka się wykupując recepty. Wspominaliśmy wyjazd do Pragi, gdzie Janek poznał swoją Monikę. Wiadomo, miłość życia, mamę swoich wspaniałych dzieciaków poznał, gdy pojechaliśmy pogapić się na najlepszych deskorolkowców świata. Ta deskorolka determinowała mu wszystko, by w końcu ułożyć mu życie…

Nie wiem, jak kończy się takie teksty. Ale w sumie nie wiedziałem także, jak ten akurat napisać…

To może napiszę po prostu:

Janek, Ty ciągle tu jesteś.

 

Bookmark the permalink.

Comments are closed.