Czterdzieści lat na deskorolce

Nie wiem jak Wy, ale ja od pewnego czasu zastanawiałem się nad tym, kto właściwie pierwszy, w naszym kraju, zaczął jeździć na deskorolce. Praktycznie mission imposibble, to tak jak szukanie bursztynowej komnaty lub igły w stogu siana. A jednak! Niedawno dotarłem do informacji, które rzucą nowe światło na tę sprawę. Za chwilę poznacie historię kogoś, kto niekoniecznie był pierwszy, ale z całą pewnością należał do pierwszej polskiej ekipy deskorolkowej. Panie i Panowie, przed wami opowieść o początkach polskiego skateboardingu, z punktu widzenia Piotra Kąkolewskiego, serialowego Mareczka z „Czterdziestolatka”, dawniej dziecięcego aktora, obecnie wykonującego zawód architekta.

Historia Polskiej Deskorolki

Pocztówka z Warszawy lata 60-70-te
(fot. http://zurlopu.blox.pl/resource/101.jpg)

SkateHistoria: Jak wyglądała Warszawa lat 70-tych? Jak Pan pamięta to miasto?

Piotr Kąkolewski: Pamiętam jako wyjątkowo puste. Byłem młodym chłopakiem, jeździłem na desce, mieszkałem na Żoliborzu. Bez rewelacji. Wszędzie jeździło się autobusami. Tak to wyglądało. Natomiast na pewno była dwa razy bardziej pusta niż dzisiaj.

SH: Więc jak to się stało, że zainteresował się Pan deskorolką?

PK: Mój ojciec pod koniec lat 60-tych wyemigrował do Francji, aby pracować jako architekt. Ja przez bardzo długi czas nie mogłem do niego wyjechać, to były zwykłe problemy z wydaniem paszportu. Jednak w końcu mi się udało i pojechałem go odwiedzić. Po przyjeździe ojciec zabrał mnie na wycieczkę, żeby pokazać morze, więc pojechaliśmy do Biarritz. Miasto położone jest nad zatoką słynącą z dużych fal i surferów.

SH: Ciekawił Pana surfing?

PK: Zacznijmy od tego, że ja w ogóle nie wiedziałem, że coś takiego jak surfing istnieje. Widok desek przecinających fale od razu mnie zafascynował. Stałem nad brzegiem i przez cały dzień obserwowałem tych kolesi. Potem, gdy zapadał wieczór, schodzili z plaży i przesiadali się na deskorolki. To mi się strasznie spodobało i pamiętam, że zatrzymywałem się przed każdym sklepem z deskami, dokładnie je oglądając. Niestety pech chciał, że mój ojciec niespecjalnie podzielał mój optymizm.

SH: Jednak jakoś musiało to się zacząć.

Mężczyźni na deskach

Surferzy z Biarritz
(fot. Don James)

PK: Miałem trochę szczęścia w nieszczęściu, ponieważ los tak chciał, że biegając po plaży przebiłem sobie stopę wystającym gwoździem. Więc wszystkie te sprawy związane z wyjazdem do szpitala, zakładaniem opatrunków i robieniem zastrzyków z surowicą, sprawiły, że ojciec w ramach rekompensaty zabrał mnie do sklepu z deskami. Co lepsze, pozwolił mi nawet wybrać tę, która mi się podobała najbardziej. Pamiętam, że wybrałem wtedy takiego żółtego „plasticzaka”, z przezroczystymi kółkami, co było dla mnie wówczas niewiarygodne. Zacząłem z nią chodzić, bo jeździć nie mogłem z powodu rozwalonej nogi i tak to się zaczęło.

SH: Czyli do Warszawy wrócił Pan już ze swoją pierwszą deskorolką?

Tak, po powrocie w zasadzie jeździłem na niej po różnych miejscach, tak długo, że konieczna była jej wymiana. Napisałem więc do ojca z prośbą o nową deskę. Ten wysłał mi już deskorolkę z prawdziwego zdarzenia, wyprodukowaną przez Santa Cruz. Miałbym ją do tej pory, ale ostatnio komuś pożyczyłem, nie pamiętam komu i teraz nie mogę jej odzyskać. Odnalazłem nawet ten model w encyklopedii skateboardu, którą posiadam. Od tej deski rozpoczęło się, tak naprawdę, prawdziwe jeżdżenie. Ta deska, w przeciwieństwie do poprzedniej wykonana była ze sklejki i włókna szklanego, miała pierwszorzędne trucki, dobre kółka.

SH: Swoją drogą, to niesamowite, co Pan opowiada. Jeździł Pan na desce Santa Cruza, do tego w Polsce, a żeby było jeszcze śmieszniej, w drugiej połowie lat 70-tych. W świadomości osób interesujących się tematyką skateboardingu utarło się przekonanie, że jeżdżono głównie na plastikach lub samoróbkach. 

Deski, które posiadał Piotr Kąkolewski

PK: To było głównie dlatego, że mój ojciec był akurat po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Tam ta kultura rozwijała się znacznie szybciej, niż u nas. Z resztą ówczesna deskorolka nie była taka sama jak ta dzisiejsza. Jak teraz patrzę na te skateboardy, to widzę, że mają wygięcia z obu stron, a kółka są wielkości piłek do ping-ponga. Tym naszym pierwszym deskorolkom bliżej było do obecnych krótkich longboardów. Dlatego w dzisiejszych czasach bardziej odpowiada mi longboard, na którym jeżdżę. Zwłaszcza duże kółka, które sprawiają, że odepchnę się dwa razy i jadę.

SH: Widzę, że bliższa Panu jest nazwa skateboard. Jak właściwie w latach 70-tych mówiono na deskorolki?

PK: Z tego, co pamiętam, to głównie skateboard. Chyba nawet jeszcze nie było czegoś takiego jak słowo deskorolka. To określenie powstało trochę później, w związku z manią spolszczania wszystkich zagranicznych słów. Dla nas było po prostu skateboard. Z resztą wówczas nie było nas jeszcze tak wielu jeżdżących na deskach. Głównym miejscem do jazdy był Plac Zamkowy. Było tam nas zazwyczaj maksymalnie 10-14 gości. Pamiętam, że jak był weekend, to wystawialiśmy kapelusz i dawaliśmy show naszych umiejętności, robiąc swoje tricki. Zawszę parę złotych wpadło.

SH: Miał Pan jakiś swój popisowy numer?

Plac Zamkowy w Warszawie

Popisy chłopaków z Placu Zamkowego
(fot. Płomyczek)

PK: Z tego co mi wiadomo, to byłem jednym z pierwszych, który nauczył się jeździć na rękach. Nie ukrywam, że wzbudzało to wśród ludzi zgromadzonych na placu niemały zachwyt, a ja dzięki temu miałem na coca-colę, która do najtańszych nie należała. Byliśmy atrakcją turystyczną, jeździliśmy dla siebie, ale nie był to jakiś wyraz buntu. Nikt nie głosił wówczas słynnego później hasła: „DESKOROLKA TO NIE PRZESTĘPSTWO”. Znaliśmy się głównie z Placu. Spotykaliśmy się przeważnie na nim, a potem każdy odchodził w swoim kierunku. Nawet nie wiem gdzie mieszkali, ani czym się potem zajmowali.

  SH: Wiemy już jak entuzjastycznie reagowali turyści. A co na temat deskorolek sądzili sami Warszawiacy?

PK: Myślę, że trochę podobnie jak turyści. Słychać było komentarze: „o jaka deska!” lub „zobacz jeździ na rękach”. Traktowali nas bardziej jako ciekawostkę, ale na pewno nie jako bananową młodzież.

SH: Mówił Pan o jeździe na rękach. Może czas przybliżyć inne tricki, które wzbudzały zachwyt rozbawionej publiki?

Slalom na Placu Zamkowym

Slalom na Placu Zamkowym
(fot. Płomyczek)

PK: Oprócz jazdy na rękach, którą potrafili nieliczni, próbowano swych sił w balansowaniu na dwóch kółkach, przednich lub tylnich, robiono powerslide’y, skakano przez ławki, z deską przejeżdżającą pod spodem. To były proste tricki, nie można ich porównywać z obecnymi sztuczkami. W głównej mierze było to spowodowane ograniczeniami, które stwarzały deski z tamtych lat. Nikt z nas nie myślał, a nawet raczej nie wiedział, że można robić coś innego. Deski pochodziły z zagranicy, ale mało który z nas był w ogóle za granicą. Teraz to wygląda zupełnie inaczej. Można sobie odpalić jakiś film na Youtubie i zobaczyć, w jaki sposób podbić deskę, tak aby podskoczyć pod krawężnik lub na ławkę. Co więcej, nikt z nas nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że w taki sposób można podskakiwać.

SH: Pamięta Pan osoby, z którymi Pan jeździł?

KP: Skądże, to tak, jakbym miał przypomnieć sobie nazwiska kolegów z przedszkola (śmiech). Znałem ich tylko z imienia. Nasze spotkania umawiane były z wyprzedzeniem. Większość z nas nie miała w domach telefonów.

SH: Grał Pan również w filmach, czy w takim razie były takie role, w których pojawiała się deskorolka?

PK: Była kiedyś taka sytuacja, że na Plac Zamkowy przyjechała pewna kobieta. Powiedziała, że potrzebują ośmiu chłopców na plan zdjęciowy, którzy przejechaliby po Monciaku w Sopocie. Najśmieszniejsze było to, że po całym dniu, ta kobieta zaczęła wypisywać nam umowy o dzieło, które opiewały na dosyć śmieszną kwotę pieniędzy, to chyba było 500 zł. Ja z kolei, że występowałem już cyklicznie w filmach, posiadałem specjalne pismo z ministerstwa. Głosiło ono, że moja minimalna dniówka to 1200 zł. Kobieta co prawda była zdziwiona, ale zapłacić musiała.

Plac Zamkowy w Warszawie

Plac Zamkowy w Warszawie
(fot. http://vi.sualize.us/zamkowy
_warsaw_photo_history_picture_w8hf.html)

SH: Pamięta Pan jaki to był film?

PK: Problem w tym, że nie. Grywałem w tylu epizodycznych rolach, że tego się po prostu nie da zapamiętać. Z resztą wtedy mnie to nawet za bardzo nie interesowało, traktowałem tę scenę jako pewną wakacyjną przygodę.

SH: A czy w innych filmach miał Pan jakieś epizody związane z deskorolkami?

PK: Zdecydowanie nie, aczkolwiek bardzo często na plan zdjęciowy przychodziłem w swoich ubraniach i w nich grałem, pewnie dlatego, że po prostu miałem lepsze ciuchy, niż były w magazynie. Tak było na przykład w przypadku serialu Czterdziestolatek. Deskorolki nie było nawet, jako elementu scenografii. Z resztą wracając jeszcze do tematu ubrań, to przypominam sobie sytuację, że któregoś razu poszedłem do szkoły w nowych, zachodnich jeansach, które dostałem w paczce od ojca. Były to tak niespotykane spodnie, że pół szkoły się ze mnie śmiało. Lata 70-te to raczej okres, w którym chodzono w zwykłych materiałowych spodniach, szarych lub granatowych (śmiech). Nikomu do głowy by nie przyszło, że jeansy będą czymś zwyczajnym, tak jak teraz.

SH: Rozumiem, że Pan zaopatrywał się w deskorolki wyłącznie przez swojego ojca?

PK: Początkowo tak, dopiero później zaczęli robić w naszym kraju takie rybki-plasticzanki. W ogóle to w latach 70-tych w Polsce zrobił się szał na wszystko co plastikowe. Ten kto miał wtryskarkę, to po prostu rządził. Robiono deski, które teraz przeżywają swoją drugą młodość, z tym że tamte deski w ogóle nie jeździły. Moja deska Santa Cruza, przy nich była super-hiper wypasiona. Z resztą jeszcze 6 lat temu, zanim komuś ją pożyczyłem, to łożyska wciąż były równie sprawne, co na początku.

Plac Zamkowy w Warszawie (MR 1980 r.)

Plac Zamkowy w Warszawie (MR 1980 r.)

SH: A czy ludzie kupowali od siebie używany sprzęt? Istniał skateboardowy second hand?

PK: W czasach, które ja pamiętam, to każdy traktował swoją deskę z namaszczeniem. Nie było mowy o odsprzedaży. Wtedy było około dwudziestu deskorolek na całą Warszawę. Gdy ktoś sprzedał swoją, to po prostu wypadał z gry.

SH: Dlaczego zatem po wielu latach wrócił Pan na deskę, zamieniając skateboard na longboard?

PK: Po pierwsze, jestem już za stary na jazdę na takiej deskorolce. Po drugie, bardziej odpowiada mi wygoda jazdy na dużych kółkach. W ogóle dawne deski bardziej zbliżone były do krótkich longboardów, były miękkie, z krótkim czubkiem i lekko podgiętym tyłem. Moim zdaniem obecne deski nadają się wyłącznie do wyczynowej jazdy, są mniej zwrotne. Tak mi się przynajmniej wydaje. Z resztą ciężko mi jest sobie wyobrazić przemieszczanie się po Warszawie na skateboardzie, a na longboardzie regularnie to robię.

SH: Zawsze można rozkręcić trucki w deskorolce, kupić większe kółka i jeździć tak samo, jak na longboardzie.

PK: Niby tak, ale taka deska dla człowieka w moim wieku jest wygodniejsza. Ma prawie metr długości. Trucki mam 180-tki. Dla takiego zestawu nie jest straszna żadna kostka.

SH: No właśnie, bo u nas w Polsce największym problemem jest nawierzchnia.

PK: Kostka brukowa i kostka Bauma to największe przekleństwo polskich deskorolkowców, prawda? Nawet ścieżki rowerowe muszą być wyłożone kostką Bauma. Po prostu na tym się nie da jechać.

Efektowne skoki przez deski

Efektowne skoki przez deski na Placu Zamkowym
(fot. Płomyczek)

SH: A w latach 70-tych były jakieś popularne miejsca do jazdy?

PK: Oprócz Placu Zamkowego jeździliśmy także po ulicach. Sama podróż na Plac Zamkowy była wyprawą samą w sobie. Plac Zamkowy był prawdopodobnie pierwszym miejscem gdzie jeżdżono, głównie ze względu na granitową nawierzchnię oraz delikatny spadek. Wystarczyło odepchnąć się trzy razy, aby przejechać cały plac.

SH: A czy zauważył Pan, będąc w innych miastach, jakichś innych deskrolkowców?

PK: Nie, zdecydowanie nie. Najlepszym dowodem było to, że do filmu realizowanego w Sopocie, zaangażowano naszą warszawską ekipę.

SH: Skoro nie spotkał Pan nikogo w innych miastach, to czy na przykład miał Pan dostęp do czasopism deskorolkowych, np. za pośrednictwem swojego ojca?

PK: Raczej przysyłał ryż, ketchup i zupki błyskawiczne. Gazety deskorolkowe nie należały do produktów pierwszej potrzeby. Późnej, jak pływałem na windsurfingu, to faktycznie takie tematyczne gazety można było kupić, ale o deskorolkach nie było.

Bohaterowie z Placu Zamkowego

Bohaterowie z Placu Zamkowego
(il. Sławek Bruź)

SH: W latach 90-tych pojawiła się nowa fala deskorolkowców, wykonujących już bardziej skomplikowane ewolucje. Jak ich Pan wspomina, jako osoba, która jeździła ponad dekadę wcześniej?

PK: Szczerze to mnie jakoś specjalnie nie interesowali. Nie mniej bywając w latach 80-tych we Francji widziałem jak rozwijała się tam cała ta deskorolkowa kultura, miałem cichą nadzieje, że i w naszym kraju też zaczną budować skateparki. Z tego co wiem, to w Warszawie do tej pory nie powstało miejsce z prawdziwego zdarzenia.

SH: W Warszawie cały czas jest rzesza ludzi, którzy dbają o to, aby chociaż w czasie zimy istniało kryte miejsce do jazdy. Patrząc jednak z perspektywy czasu, to ilość i przede wszystkim jakość skateparków w Polsce zmienia się na lepsze. Szczególny prym wiodą w tym temacie mniejsze miejscowości, w których powstają często lepsze miejsca, niż w dużych miastach.

PK: Wracając jednak do pytania o deskorolkowców z lat 90-tych. Co ja pamiętam? Mi to bardziej przypominało kulturę związaną z buntowniczym sposobem życia, kojarzyłem ich z punkami. Może to moje myślenie jest trochę powierzchowne, ale prawdę mówiąc to moje ponowne zainteresowanie skateboardem pojawiło się w chwili dotarcia do nas longboardów.

Bohaterowie serialu "Czterdziestolatek"

Bohaterowie serialu „Czterdziestolatek”, Piotr Kąkolewski pierwszy z prawej
(fot.http://s.v3.tvp.pl/images/5/4/b/
uid_54b045b4ad1421612bd22732891c3fc81258731479347_width_954_play_0_pos_3_gs_0.jpg)

SH: A dlaczego przestał Pan jeździć?

PK: To trudne pytanie. Może zabrzmi to dziwnie, ale chyba mi się znudziło. Przez wiele lat jeździłem konno i uprawiałem narciarstwo. Lubiłem sprawdzać się wielu dyscyplinach. Deska w końcu wylądowała na półce, ale nigdy się jej nie pozbyłem, wędrowała ze mną z miejsca, na miejsce.

SH: W każdym razie, nie ważne ile czasu Pan jeździł na desce i dlaczego przestał. Bez wątpienia był Pan jednym z pierwszych deskorolkowców w Polsce, czyli rozmawiam z żywą legendą polskiego skateboardingu.

PK: Miło mi to słyszeć. Myślę, że to głównie kwestia przypadku i niefortunnego skaleczenia się na francuskiej plaży…

SH: Gdyby mógł Pan w jednym zdaniu podsumować ten wywiad i powiedzieć coś obecnym deskorolkowcom, to co by to było?

PK: Mógłbym powiedzieć, że tego się w ogóle nie zapomina! To jak jazda na rowerze. Tylko z biegiem lat, gdy człowiek jest już starszy, włącza się zdrowy rozsądek i strach porywać się na bardziej niebezpieczne manewry.

SH: Bardzo Panu dziękuję za tę rozmowę, pewnie dla wielu deskorolkowców będzie to cenna lekcja, nie tylko historii, lecz podejścia do swoich pasji. Mam jednak jeszcze jedno szybkie pytanie: „Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”?

Piotr Kąkolewski na desce

Skate 4 life
Piotr Kąkolewski na desce
(fot. archiwum PK)

PK: Tak, niedawno był benefis mojego filmowego ojca Andrzeja Kopiczyńskiego z okazji jego 80 urodzin i 40-lecia pierwszego klapsa do serialu „Czterdziestolatek”. Pocieszające jest to, że ja po tych czterdziestu latach wciąż jestem gotów wskoczyć na deskę i myśleć o zakupie nowej. Może nie byłem pierwszym jeżdżącym na skateboardzie, ale mam nadzieję być najstarszym, który jeździ!  

Jeśli spotkacie kiedyś Pana Piotra przemierzającego ulice Warszawy na swojej desce, to koniecznie przybijcie mu piątkę. Gwarantuję wam, że takich jak on jest niewielu!

 

Bookmark the permalink.

Comments are closed.